Florencja

Należę do grona ludzi, którzy lubią mieć plan. Zarówno na co dzień, jak i na wyjazd… Trudno mi więc wyobrazić sobie krótszą lub dłuższą podróż bez odpowiedniego przygotowania. Przed ostatnią zagraniczną wyprawą do Florencji po raz kolejny uświadomiłem sobie, że planowanie nie musi mieć w sobie niczego z nieznośnego przymusu. Wręcz przeciwnie, może stanowić świetne preludium to właściwych doświadczeń. 

„Podróż to wielce pożyteczna rzecz, bo dzięki niej uruchamiamy wyobraźnię” – od tych słów (Louis-Ferdinand Céline, „Podróż do kresu nocy”) rozpoczyna się jeden z moich ulubionych filmów, „Wielkie piękno”. Planowanie to przystawka do znakomitego dnia, która w części apetyt zaspokaja, a w części – podkręca.

     Jedzenie

Planuję to, co zobaczę, to, co ubiorę i to, „co” lub przynajmniej „gdzie” zjem. Zacznę od jedzenia. Każde miejsce to jakieś lokalne tradycje kulinarne, regionalne dania czy wyjątkowe przysmaki. W pierwszej kolejności staram się więc ustalić, z czego znane jest miasto czy region, do którego jadę. W drugiej — jakie knajpki czy restauracje słyną z serwowania najlepszej wersji tej czy innej potrawy. Dziś, w czasach wyszukiwarek internetowych z zaawansowanymi narzędziami do filtrowania treści to nic skomplikowanego… 

Nie polegałbym jednak jedynie na opiniach w popularnych wyszukiwarkach internetowych. Po pierwsze, nasze gusta mogą daleko różnić się od gustów ludzi, którzy dane miejsce ocenili na pięć gwiazdek i zostawili entuzjastyczny komentarz. Te wszystkie rewelacje na pewno warto skonfotonotwać ze zdjęciami, lustracją konta danej restauracji na Instagramie czy opiniami krytyków, którym ufamy. Sam zawsze chętnie zaglądam na stronę Przewodnika Michelina. Pytam też miejscowych, gdzie sami by zjedli.

     Ubrania

Odpowiedni strój pozwala mi się czuć dobrze. Czym się kieruję? Przede wszystkim sytuacjami, w których się znajdę. Zawsze staram się dostosować ubiór do okazji czy miejsca. Jeśli mam zamiar odwiedzać muzea, chodzić po stylowych kawiarniach czy restauracjach, to staram się zakładać coś innego niż na plażę. Zresztą, co do zasady nie ubieram do miasta szortów i trykotowych koszulek z krótkim rękawem. To dla mnie strój na siłownię. Nie mam w zwyczaju spacerować po mojej ulubionej Kuźnicy na Półwyspie Helskim w marynarce, ale nie wyobrażam sobie, żeby chodzić po Paryżu czy Florencji tak, jak po Lasku Wolskim w Krakowie. Lubię ładne miejsce i lubię to podkreślać odpowiednim strojem. Planuję więc, gdzie na pewno będę i gdzie mogę trafić. Dzięki temu dobieranie stroju już w czasie pobytu w konkretnym mieście zajmuje mi chwilę i mam pewność, że jestem przygotowany na każdą okazję.

     Miejsca

Jeśli wyjazd jest krótki, najczęściej nie decyduję się na zaglądanie do wnętrz obiektów. W ciągu 2-3 dniowego pobytu planuję wizytę najwyżej w jednym muzeum. Zdecydowanie więcej czasu poświęcam wtedy na to, by pooddychać danym miejscem, żeby zdeptać miasto, posiedzieć w przykawiarnianych ogródkach, poobserwować ludzi.

Przygotowania do wyjazdu do Florencji zacząłem od zobaczenia kilku vlogów. Potem przeczytałem wpisy na blogach podróżniczych. To dawało mi już w miarę pełny obraz najważniejszych miejsc. Bardzo się ucieszyłem, gdy znalazłem film nagrany przez Włoszkę, która mówiła o tym, do jakich miejsc turyści nie trafiają. Na końcu moja przyjaciółka uświadomiła mi, że Florencja to ukochane miasto naszej wspólnej znajomej, Uli Podrazy. Ula, która zawodowo specjalizuje się w PR i działaniach kryzysowych, zadziałała jak prefekt Dykasterii Nauki Wiary. Po rozmowie z nią moja lista rzeczy do zobaczenia była dokładnie taka, jak powinna być. Wiedziałem już, że nie brakuje na niej niczego z rzeczy, które zobaczyć trzeba, wypada, a na pewno warto. Wyposażony w całą tę wiedzę zacząłem wpisywać nazwy poszczególnych miejsc na mapie Google. Zorientowawszy się szybko w tym, gdzie co leży, ustaliłem trasy pieszych wycieczek. Co więcej, te swoje peregrynacje mogłem dostosować nawet do godzin wizyt w muzeach. Google określa przecież nawet czas potrzebny do pokonania trasy z punktu A do punktu B.

We Florencji miałem spędzić 6 dni: od niedzielnego południa gdzieś do godziny 16 w piątek. Wtorek i środa były zarezerwowane na sprawy zawodowe – udział w targach Pitti Uomo. Czwartek zaplanowałem na wyjazd poza Florencję. Piątek – na beztroskie cieszenie się ostatnimi godzinami we Włoszech.

 

     Dzień I. Niedziela

Wylądowałem we Florencji przed 11. W samolocie obok mnie siedziała starsza pani. Nie mówiła po angielsku, ale wszystkimi sposobami próbowała mi powiedzieć, że wraca właśnie z trzeciej wyprawy do Krakowa i że Florencja, w której mieszka, to równie piękne miasto. Przez okienko samolotu — gdy kołowaliśmy nad położonym u stóp Apeninów miastem — próbowała mi pokazać katedrę. Dopiero w drodze powrotnej udało się dostrzec, jak majestatycznie góruje nad pozostałymi budynkami.

„Ma pan świetny krawat!” – usłyszałem tuż po zejściu na płytę lotniska od jegomościa, który podróżował w klasie biznes. Musiał mieć pięćdziesiąt kilka lat. „Nie wiem, jak sobie poradzimy w marynarkach w tej temperaturze…” – odpowiadam uderzony włoskim gorącem i szybko dodaję, chcąc skomplementować jego klasę — „…ale elegancja wymaga poświęceń”. Żegnamy się.

Z mapy wynikało, że przystanek tramwajowy jest oddalony od terminalu o około 12 minut drogi piechotą. Postanowiłem się nie zniechęcać, nawet na myśl o 23-kilogramowym bagażu, który miałem ze sobą. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy wyszedłem z hali lotniska, skręciłem w lewo i zobaczyłem przystanek w odległości… może stu metrów! Kupiłem bilet i po około pół godzinie byłem na miejscu.

Pod koniec drogi odezwała się do mnie jedna z pasażerek: „Wygląda pan bardzo elegancko. Anglik?”. „Pole” — odpowiedziałem. „Polacco? Polak! Ja też jestem z Polski” – wykrzyknęła. Dowiedziałem się, że mieszka we Florencji już ponad 30 lat. Pięknie mi się odwdzięcza to miasto, za stosunek, którym go obdarzyłem jeszcze zanim tu przyjechałem — pomyślałem sobie i ruszyłem do hotelu. 

Droga wynosiła 9 minut piechotą. Nieco ponad kilometr. Idę. Pod drodze przechodzę przez targ (Mercato Centrale Firenze), o którym czytałem. U szczytu podnoszę wzrok i trafiam na napis „Tratoria Za Za!”. Mam to miejsce na swojej liście! Zaczynam się czuć, jakbym był u siebie. Po chwili kelnerka prowadzi mnie do stolika, zamawiam kawę i tiramisu, i cieszę się pierwszą florencką widokówką.

Doba hotelowa rozpoczynała się od 14. Z tygodniowym wyprzedzeniem napisałem więc wiadomość do hotelu z prośbą o możliwość wcześniejszego zameldowania. Miałem koronny argumenty. O 14.15 wchodziłem do Galerii Uffizi. I tu ważna podpowiedź dla wszystkich, którzy planują podróż do stolicy Toskanii. Bilety do muzeów najlepiej wcześniej zarezerwować i opłacić online. Potem wystarczy już tylko podejść do okienka po odbiór kartonika. W przeciwnym wypadku trzeba będzie poświęcić na to nawet kilka godzin.

Po lewej jeden z korytarzy na 2 piętrze Galerii Uffizi, w środku „Pokłon trzech króli” Leonarda da Vinci, a po prawej „Meduza” Caravaggia.

Na wizytę w Galerii Uffizi warto przeznaczyć 3-4 godziny. Wystawa zajmuje dwa rozległe piętra. Podróż zaczyna się od drugiego. Najpierw jeden długi korytarz, a potem drugi, zakończony słynną, przedstawiającą Laokoona rzeźbą i wejściem do kawiarni. Skorzystałem, obawiając się, że w przeciwnym wypadku mogę się narazić na gniew bogów i karę w postaci pomieszania zmysłów.  

Od lewej: Grupa Laokoona, „Alegoria Sacra” Giovanniego Belliniego (prace tego malarza były dla mnie ciekawym odkryciem), „Chłopiec z cierniem” (rzeźba z I wieku p.n.e., która stała się potem moim prywatnym zabawnym symbolem liczby kilometrów, które przeszedłem we Florencji).

Było zresztą coś uzasadnionego w tej obawie… Otóż odwiedzającym Florencję grozi tzw. syndrom Stendhala, czyli „rodzaj zaburzenia somatoformicznego, przejawiającego się przyśpieszonym biciem serca, zawrotami głowy, dezorientacją, a nawet halucynacjami powstającymi u niektórych osób na widok wspaniałości, dzieł sztuki i zabytków zgromadzonych na małej przestrzeni” (Wikipedia). Piękno spada tu na widza zewsząd… Tutaj nawet sufit to dzieło sztuki. Spośród najbardziej znanych prac, które są wystawione w galerii trzeba wymienić: „Narodziny Wenus” Botticellego, a także dzieła Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Rafaela, Łukasza Cranacha, Albrechta Durera, Tycjana, Rubensa, Rembrandta czy Caravaggia. Z tarasu rozciąga się niezły widok na miasto. Bliska perspektywa sprawia, że łatwo poczuć, jak majestat miasta góruje nad kimś, kto przyjechał je zwiedzić.

Po wyjściu z galerii chodziłem przez chwilę, jak obłąkany. To chciałem wracać do hotelu, odpocząć chwilę, to iść dalej w miasto. Apetyt na życie zwyciężył. Na swojej liście miałem jeszcze jeden punkt — panoramę miasta. Najpopularniejszym miejscem, z którego rozciąga się widok na Florencję jest Plac Michała Anioła (Piazzale Michelangelo). Przed przyjazdem doczytałem się jednak, że mniej uczęszczanym przez turystów punktem widokowym jest Bazylika San Miniato al Monte. Ruszyłem więc w tym kierunku. Okazało się, że trasa wymaga małej wspinaczki. 

W krawacie, kurtce safari i kapeluszu zwiedza się miasta dostojnym krokiem kardynała na konklawe. Cóż, ma to sens, da się więcej zobaczyć… Trasa do bazyliki i tak prowadziła przez wspomniany plac, więc do kolekcji dołączyłem widokówkę z jednego i drugiego miejsca. A co najlepsze, schodząc ze wzgórza, na którym znajduje się kościół San Miniato al Monte, zatrzymałem się w restauracji z miłym widokiem. Zamówiłem koktajl, zapaliłem cygaro i zacząłem sycić wzrok. 

Pisząc ten tekst próbowałem sobie przypomnieć, co i gdzie jadłem w tym dniu, ale nie potrafiłem. Może dlatego, że co innego okazało się daniem o wiele smakowitszym. Wracałem do hotelu, gdy już zmierzchało. Powoli zaczynałem czuć, że wstałem o tego dnia 4 rano po trzech godzinach snu.

     Dzień II. Poniedziałek

Żelazny początek dnia wyznaczała wizyta w Ogrodach Boboli (Giardino di Boboli) o 9.15. Wcześniejsza droga piechotą, śniadanie i poranne ablucje kazały nastawić budzik na 7.30. Dawało to 6 godzin snu, ale co tam!

Ogrody znajdują się na tyłach Pałacu Pittich, którego budowę rozpoczął pewien florencki bankier w połowie XV wieku, a którą dokończyli Medyceusze, stawszy się jego oficjalnymi właścicielami sto lat później. Ogrody mają blisko 11 hektarów. Założył je w 1549 roku Kosma Medycuesz Starszy w prezencie dla swojej żony. Ach, gdyby dziś mężowie mieli taką fantazję… Obecnie to w zasadzie największy park we Florencji.

Spacerując po ogrodach uświadomiłem sobie, że tego typu przestrzenie należą do moich ulubionych w czasie zagranicznych podróży. Przypomniałem sobie wizytę w Willi Rotschildów, niedaleko Nicei. Tamtejsze ogrody sprawiły mi tyle samo przyjemności. Te odczucia miałem też potwierdzić trzy dni później, ale o tym za chwilę…

Szybko odkryłem też, że z ogrodów roztacza się równie piękna panorama miasta, co z Wzgórza Michała Anioła czy sprzed położonej jeszcze wyżej bazyliki San Miniato al Monte.

Powoli zaczynałem doktoryzować się w panoramach miasta, a wymiana zdań pomiędzy drem Lecterem a agentką Starling stawała się dla mnie jaśniejsza. Pamiętają Państwo?

Hannibal Lecter: Ah. That is the Duomo seen from the Belvedere. Do you know Florence?
Clarice Starling: All that detail just from memory, sir?
Hannibal Lecter: Memory, Agent Starling, is what I have. Instead of a view.

Akcja „Hannibala” toczy się zresztą w Florencji — ulubionym mieście tytułowego bohatera. Można by więc Florencję zwiedzać jego śladami. Może niekoniecznie jego przykładem… Wróćmy do ogrodów!

Na końcu wizyty usiadłem w kawiarni, ba!, rozsiadłem się wygodnie, zamówiłem kawę, wodę i zapaliłem cygaro. Nie ma dla mnie nic przyjemniejszego niż drobne guilty pleasures w otoczeniu wielkiego piękna.

Po wizycie w ogrodach przyszedł czas na kościoły. Mogłyby być powodem osobnej wizyty we Florencji. Nie było szansy na to, by zaglądać do środka. Na to potrzebowałbym dwa tygodnie, a nie dwa-trzy dni. Mówię to z pewnym żalem, bo we florenckich świątyniach znajduje się wiele skarbów. 

Moja trasa biegła od kościoła San Lorenzo, przez Santa Maria Novella po Santa Croce. W tym pierwszym znajduje się m.in. kaplica książęca Medyceuszy, w tym ostatnim — groby Michała Kleofasa Ogińskiego, polskiego arystokraty i kompozytora (m.in. poloneza „Pożegnanie z ojczyzną”), a także Michała Anioła, Dantego, Galileusza, Gioacchino Rossiniego czy Niccolò Machiavellego. Do środka zajrzę w czasie kolejnej wizyty.

Od lewej:  San Lorenzo, Santa Maria Novella, Santa Croce.

W drodze do kościoła Santa Croce odbiłem nieco z kursu i ruszyłem do najstarszej perfumerii świata – Farmaceutica di Santa Maria Novella. Historia tego miejsca sięga ponoć 1221 roku. Pamiętają Państwo scenę z „Hannibala”, gdy agentka Starling otrzymuje list od Lectera? Napisany piórem na czerpanym papierze — swoją drogą we Florencji jest mnóstwo sklepów papierniczych — ma na tyle nietypowy zapach, że adresatka zanosi go do perfumiarzy, którym daje za zadanie ustalić jakiekolwiek szczegóły. Ci, analizując zapach, wskazują że pochodzi z kremu do rąk, który mógł zostać zrobiony wyłącznie w jednym miejscu… We wspomnianej perfumerii!

Po strawie dla ducha przyszedł czas na strawę dla ciała. Trafiłem do Trattorii Dall’Oste, specjalizującej się w stekach. Florencja, powiedzmy sobie szczerze, to nie miasto dla wegetarian. Stolica Toskanii mięsem stoi! Flagowe dania to stek po florencku (bistecca alla fiorentina), flaki (lampredotto) czy makaron w mięsnym sosie z dziczyzny. Niestety nie miałem okazji spróbować pierwszego z nich, bo to niemal 1,5-kilogramowa porcja mięsa z kością. Wynagrodziłem to sobie zwykłym stekiem z wołowiny rasy Angus. Do tego grillowane płaty bakłażana, cukinii i papryki oraz buteleczka chianti classico. Choć słuszna porcja mięsa i czerwone wino to jak na lato nieco ciężki zestaw, chciałbym być na co dzień równie zadowolony, jak po tym obiedzie…

Na deser zostawiłem sobie to, co z czego Florencja słynie tak, jak Kraków z Rynku, Sukiennic i Kościoła Mariackiego: Piazza della Signoria, Palazzo Vecchio, Fontanna Neptuna, Loggia dei Lanzi. 

(Dodajmy w tym miejscu, że przedstawiająca dzika Fontana del Porcellino znajduje się nico dalej, na Piazza del Mercato Nuovo).

W zasadzie mijałem te miejsca codziennie, przez niemal tydzień. W różnych porach dnia i nocy były oświetlone inaczej. Raz skąpane w jasnym słońcu dnia, raz pokryte ciepłym światłem zmierzchu, a nocą oświetlane reflektorami. 

Codziennie mijałem też perłę Florencji, czyli katedrę Santa Maria del Fiore, zwaną przez Włochów Il Duomo. Prace nad wzniesieniem obiektu rozpoczęto pod koniec XIII wieku, a oficjalnie ukończono je… 600 (!) lat później, w 1887 roku. W 1420 roku, 10 lat pod naszej bitwie pod Grunwaldem, rozpoczęto budowę kopuły. Projekt zgłosił Filippo Brunelleschi. 16 lat później katedrę konsekrowano, pomimo że kopuła nie była jeszcze gotowa. Brakowało jeszcze latarni, która została ukończona po śmierci Brunelleschiego. 

Nie te fakty jednak zaprzątały moją wyobraźnię, kiedy co rusz stawałem przed katedrą i sunąłem wzrokiem po fasadzie od jej podstaw do samego szczytu… W roku, w którym zaczęliśmy powszechnie używać czatu GPT i sztucznej inteligencji zastanawiałem się, jakie wrażenie robiła na ludziach ta budowla w przeszłości. Czy czuli się przytłoczeni, kiedy przechodzili obok lub gdy zaglądali do jej wnętrza? A jeśli tak, to czym: boskim majestatem czy ludzkim geniuszem? Czy wywoływało to w nich taki sam niepokój, jak w nas snucie fikcji o tym, do czego może doprowadzić rozwój AI? Zorientowałem się, że katedra pochłania jak morskie głębiny. Kiedy zatrzymywałem się na dłużej na jakimś szczególe fasady, zaczynałem dostrzegać kolejne, jeszcze drobniejsze… Podziwiać je, zachwycać się nimi. Wyrywałem się z tego snu i ruszałem dalej, nie chcąc wywołać w sobie tej samej choroby, którą przeżywał tu Stendhal.

Jeszcze jeden symbol miasta: Ponte Vecchio, Stary Most. Jedyny, którego nie wysadzili naziści wycofujący się pod koniec wojny z Florencji. Plotka głosi, że decyzja o tym wyszła od samego Hitlera. To najstarszy most nad rzeką Arno w mieście. Jeszcze w XIII wieku zbudowano na nim pierwsze sklepy. Najpierw handlowano tu rybami i mięsem, z czasem swoje warsztaty otworzyli tu złotnicy, a dziś znajdują się tu głównie sklepy jubilerskie. W wyjątkowych okolicznościach można tu kupić jakiś piękny zegarek marki Cartier, Jaeger Le Coultre albo Patek Phillip. Ciekawe, kiedy w krakowskich Sukiennicach powstaną butiki takich marek…

Florencja po wojnie swoje mosty odbudowała, dlatego warto odwiedzić nie tylko nastraszy z nich. Zresztą, okazały widok Ponte Vecchio, odmienny o różnych porach dnia, rozciąga się właśnie z sąsiednich mostów.

Po lewej widok z Placu Świętej Trójcy na Most Trójcy Świętej (po prawej).

    Dzień III i IV. Wtorek, środa

Jakiś czas temu postanowiłem sobie, żeby raz na kwartał zwiedzić jakieś europejskie miasto. Florencji jednak na mojej liście nie było… Tymczasem wiosną 2023 roku otrzymałem propozycję udziału w targach Pitti Uomo. Przyszła od jednej z marek oferujących garnitury i ubrania dla mężczyzn, która zaoferowała mi uszycie dwóch zestawów. Pitti Uomo to dla mężczyzn interesujących się klasyczną elegancją takie samo wydarzenie, jak Davos dla tych, którzy chcą sprawować władzę na światem. Co tu dużo mówić — coś istotnego. Pitti Uomo interesowałem się więc od dawna, choć nigdy wcześniej nie miałem okazji, żeby wziąć w nim udział.

Targi rozpoczynały się we wtorek. Już w poniedziałek dało się zauważyć na ulicach Florencji świetnie ubranych panów z całego świata. Wracając do hotelu z okolic Ponte Vecchio z daleka zarejestrowałem jednego z nich. Kiedy byłem już blisko, złapaliśmy kontakt wzrokowy. Zacząłem nabierać powietrza, żeby się odezwać, ale wyprzedził mnie:

– Pitti Uomo?
– Właśnie o to samo miałem zapytać. — roześmiałem się. – Świetnie pan wygląda.
– Pan również!

Wtorek i środa upłynęły więc pod znakiem garniturów i marynarek… Polska ma tu od paru lat niezłą reprezentację. Nasza grupa, zrzeszona w ramach przedsięwzięcia o nazwie „Project 18.68”, liczyła aż dziesięć osób! Pierwszą połowę dnia spędzaliśmy w Fortecy da Basso, w której odbywały się targi, a drugą — na wydarzeniach towarzyszących i w kawiarniach. Miejscem, do którego zazwyczaj przychodzi się z Pitti Uomo jest najstarsza florencka kawiarnia Gilli na Placu Republiki (założona w 1733 roku). My najczęściej siadaliśmy tuż obok, w Caffè Concerto Paszkowski. Tak, tak… Nazwa pochodzi o nazwiska Polaka – Karola Paszkowskiego. Historia tego miejsca jest nieco krótsza niż nobliwej sąsiadki, ale wrażenia, których dostarcza – również przyjemne.

Na drugim zdjęciu (od lewej): Victor Stadnichenko, Konrad Grabowicz, piszący te słowa, Bartosz Jan Leśniak i Monika Gronkiewicz.

– What time is it? – pyta ktoś.
– It’s Negroni o’clock.

Nie można być we Florencji i nie wypić Negroni. Co tam! Nie można nie pić Negroni! To koktajl, który podobno powstał właśnie w stolicy Toskanii. W 1919 roku w kawiarni Casoni miał go zamówić hrabia Camilo Negroni. Wcześniej najchętniej pijał koktajl Americano. Pewnego dnia poprosił jednak o wzmocnienie napoju poprzez zastąpienie dżinem wody sodowej. Barman zamiast plasterkiem cytryny wykończył całość pomarańczą i tak blask tego przebłysku ludzkiego geniuszu oświetla nas do dziś… Czas na Negroni zawsze jest dobry. Choć najczęściej proponuje się go jako aperitif, ze względu na swoją moc dobrze sprawdza się również jako digestif. Receptura jest prosta. W szklanicy mieszamy trzy równe porcje campari, czerwonego słodkiego wermutu i dżinu. Podajemy na lodzie, w szklaneczce na grubym dnie, z plasterkiem pomarańczy lub kawałkiem skórki pomarańczowej. Smak – kwintesencja lata, wakacji i ponad stu lat historii.

Na zdjęciu z Szymonem Stefanowiczem i Kennethem Chorengelem przed Caffè Paszkowski. 

     Dzień V. Czwartek

Ten dzień miałem spędzić poza Florencją. Chciałem pojechać o któregoś z tych miast: Bolonia, Siena, Livorno, Luca, Pienza, Montepuliciano, Pitigliano, Sorano, Saturnia. Już w czasie pobytu we Włoszech ktoś podrzucił mi jeszcze jeden pomysł: Cinque Terre. 

Nie chciałem sprawiać sobie kłopotu wynajmem samochodu, więc brałem pod uwagę jedynie te miejsca, do których można było dotrzeć pociągiem i to w relatywnie krótkim czasie. Te wszystkie warunki — włączając jej piękno i atrakcyjność — spełniała Siena. 

W czwartek rano zdecydowałem jednak nie ruszać się z Florencji, a wycieczkę po Toskanii odłożyć na przyszłość. Tego dnia wieczorem czekała mnie planowana od dawna wizyta we wspaniałej restauracji. Pomyślałem, że zmarnowałbym potencjał tego doświadczenia i przeżycia, gdybym wcześniej zmęczył się nie tylko fizycznie, ale i psychicznie kolejną porcją niebywałych wrażeń.

Postanowiłem spędzić pierwszą część dnia w ogrodach przy Villi Bardini. Wpadłem na pomysł, że wejdę po drodze do Muzeum Akademii kupić bilet na następny dzień. Nie zarezerwowałem go wcześniej, zostawiając sobie mały margines na spontaniczne plany. Szybko dostałem lekcję, o której pisałem wcześniej. Przed muzeum stała kolejka, która swoją wielkością przypominała krajowe protesty. Nieco mniejsza, na kilkadziesiąt minut czekania, ustawiła się następnego dnia na około godzinę przed otwarciem kas. Muzeum Akademii zostaje więc na kolejną wizytę we Florencji.

Ruszyłem w stronę Villi Bardini. Szybko zorientowałem się, że trasa prowadzi w pobliżu kawiarni, która serwuje słynną kawę na lodach. Kawa-deser nazywa się „La gran crema al caffè”, a kawiarnia Vivoli (Via Isola delle Stinch). Miejsce przypomniało mi tarnogórską cukiernię „Zdebik” przy ul. Krakowskiej, dokąd w liceum chodziliśmy na kultowe mleko kokosowe. Kogo spotkałem w środku? Połowę naszej wyprawy! Najzabawniejsze było to, że tego dnia większość z nas rozjeżdżała się już do domów… W ogóle się na to spotkanie nie umawialiśmy, co może i jest najlepszą rekomendacją tego miejsca.

Na zdj. od lewej Mathanat, Paweł Bober, Maciej Gajdur i Kamil Pałkowski.

Ze szczytu ogrodów przy Villi Bardini rozciągała się jeszcze jedna piękna panorama miasta. Kawa, woda, cygaro. Refren tej piosenki. Posiedziałem tam dłuższą chwilę, napawałem się widokiem, rozmyślałem, zanotowałem sobie to i owo. Schodząc poszedłem zobaczyć Villę. Czy można piękniej mieszkać? Równocześnie w mieście i poza (ponad) nim. W centrum i na uboczu. Droga powrotna do hotelu okazała się prowadzić malowniczymi zakamarkami.

Napoleon mawiał: „Konie żrą, ludzie posilają się, a ja jem”. Jedzenie to bowiem nie tylko kwestia fizjologii. Na pewnym poziomie to również opowieść, przeżycie, doświadczenie. Nie lubię tych wyświechtanych i banalnych obecnie stwierdzeń, ale co zrobić, kiedy w istocie oddają to, o czym tu mówimy. 

I tak, jak jedni chadzają na spektakle do teatru albo na koncerty, żeby wziąć udział w wyjątkowym widowisku, tak ja uwielbiam wizyty we wspaniałych restauracjach. Pierwszą taką przygodę sprzed kilku laty zawdzięczam Mai Dylczyk, właścicielce Agencji Komunikacji Życie, z którą pracuję. Odwiedziliśmy razem restaurację „Le Cinq” w Hotelu George V w Paryżu.

Planując podróż do Florencji, przestudiowałem listę miejsc wyróżnionych gwiazdkami Michelina. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie restauracja Chic Nonna i to w niej postanowiłem spędzić ostatni florencki wieczór. Zarezerwowałem stolik na długo przed wyjazdem, ale mimo to trafiłem na listę oczekujących. Sprawa była dla mnie jednak na tyle istotna, że napisałem do restauracji wiadomość. Wyjaśniłem, czym się zajmuję zawodowo i że wizyta w restauracji pozwoli mi zdobyć kolejne, ważne doświadczenia.

– Ooo, dobry wieczór! — ucieszyła się na mój widok pani w recepcji, po czym w krótkiej rozmowie zaczęła zdradzać szczegóły, które wskazywały, że rzeczywiście wie, z kim rozmawia.
– Ale skąd pani o tym wszystkim wie? – zapytałem.
– Przecież napisał pan do nas wiadomość. Oglądaliśmy pana filmy na Tik Toku.

Raz jeszcze uświadomiłem sobie, że obsługa klienta w takich miejscach dlatego reprezentuje najwyższą jakość, ponieważ rozpoczyna się jeszcze przed spotkaniem. Ktoś rzeczywiście zadał sobie trud, żeby tę jedną z zapewne wielu próśb potraktować z należytą uwagą…

Kolacja w restauracji Chic Nonna wymaga chyba osobnego artykułu. Obiecuję sobie, że taki napiszę. Wybrałem 7-daniowe menu-podróż po morzach i oceanach. Czekały na mnie m.in. ostrygi, małże, krewetki, ślimaki, sola (dover sole fish), tuńczyk. Do tego wybór win ze świata. (Sam najchętniej spróbowałbym czegoś lokalnego, ale region słynie z win czerwonych, które niekoniecznie pasowałyby do mojego menu). To wszystko w anturażu wspaniałej gościnności, pięknej zastawy i w niezwykłych wnętrzach willi, w której mieszkała Beatrycze, muza Dantego.

To był piękny wieczór. Ponad trzy godziny zachwytów… A potem spacer pustymi ulicami Florencji, między innymi tuż obok katedry, którą w ciągu dnia okupują tłumy turystów, a która o tej porze stała niemal samotna…

     Dzień VI. Piątek

Ostatni dzień. Czas na podsumowania, ostatnie głębokie hausty zachwytu nad miastem, ale też powolny powrót do codzienności. Po śniadaniu zabrałem iPada i ruszyłem do La Ménagère trochę popisać, odebrać maile i wykonać kilka telefonów. Lokal to połączenie kawiarni, kwiaciarni i księgarni. Nie wyrobiłem sobie zdania o tym miejscu, które chwilami niebezpiecznie ocierało się o kicz. Z jednej strony, łącząc przeróżne style, wzory i kolory chciało być dowodem nieskrępowanej i oryginalnej wyobraźni projektanta, z drugiej — przypominało wnętrze ZARA Home albo TK Maxx. Co za paradoks, że napisałem o nim już prawie tyle, co o Ponte Vecchio! Z całą pewnością jego ogromną zaletą jest to, że ogródek znajduje się się we wnęce kamienicy. Ma się stąd widok na ulicę, więc pijąc kawę można studiować miejską codzienność. Dawało to zresztą również przyjemne schronienie od słońca.

Jeśli mam ochotę na kawę, to myślę o napoju bez żadnych dodatków w ilości około 100-120 ml. Włosi piją malutkie ristretto albo nieco większe espresso. Do południa – cappuccino. Kawę, na której mi zależało, najczęściej trzeba było więc zamawiać jako americano. W wielu miejscach była to kawa nie z ekspresu ciśnieniowego, ale przelewowego. Zdecydowanie słabsza i bardziej wodnista niż ta, którą lubię. Najczęściej zamawiałem więc podwójne espresso dopełnione gorącą wodą. 

Po drodze trafiłem jeszcze do wspomnianej kawiarni Gilli i na obiad do miejsca, które polecił mi recepcjonista w hotelu. Zapytałem go, gdzie sam poszedłby zjeść obiad. Tak trafiłem do miejsca o nazwie La Gratella. Zamówiłem ravioli z farszem z ricotty i skróki cytrynowej w śmietanowo-truflowym sosie (Toskania to truflowe zagłębie). Aromatyczne, lekkie, smaczne.

Jeszcze prezenty! Za radą tego samego recepcjonisty trafiłem do delikatesów Pegna nieopodal katedry (Via dello Studio). Wybrałem popularne ciasteczka cantucci, pasty truflowe, oliwy, makarony, wino. 

W hotelu dowiedziałem się, że mówiono na mnie „gentiluomo elegante” – elegancki pan. Jeden z recepcjonistów, rasowy ironista, żegnając się mówi mi tak: „Wie pan, tutaj przyjeżdża dużo osób, które myślą, że moda to znaczy ubrać czerwone spodnie. Ale czerwone spodnie trzeba umieć nosić!”. 

Podoba mi się to włoskie wyczulenie na estetykę i wyczucie estetyki. Ale czy wychowując się i żyjąc w takiej Florencji można być na to obojętnym? Ktoś mi zresztą mówił we Włoszech, że ponoć dzieci w szkołach uczą się dobrego stylu w ubiorze. Nie potwierdziłem tego nigdzie. Może ktoś z Państwa to poprze jakimś dowodem albo zaneguje?

    Świat z okna samolotu…

Odlatując zauważyłem to, co starała mi się pokazać moja sąsiadka z samolotu, którym przyleciałem do Włoch — górującą nad miastem katedrę. Spojrzałem na aplikację na telefonie. Okazało się, że przeszedłem w ciągu 6 dni 75 km. Na niczym się nie zawiodłem. W głowie miałem już w zasadzie plan na kolejną wizytę… Jasnym było już dla mnie, dlaczego moja znajoma Ula uważa, że Florencja to najpiękniejsze miasto i dlaczego esteta Hannibal Lecter nie mógł żyć nigdzie indziej, tylko tam.

Katedrę można dostrzec niemal dokładnie pod końcówką skrzydła.

Wylądowałem w Krakowie przed północą. Po paru godzinach snu siedziałem już w samochodzie mojego kuzyna, który wiózł mnie z Krakowa do mojej rodzinnej miejscowości, Potępy. Parę tygodni wcześniej poproszono mnie o poprowadzenie części oficjalnej jubileuszu 220-lecia istnienia szkoły podstawowej, do której zresztą sam chodziłem. Pomyślałem, że jest coś zaskakującego w tym, czego i jak doświadczamy w życiu. Jednego dnia florencka katedra, drugiego – szkoła podstawowa na śląskiej wsi…

Może więc nie cel jest sensem podróżowania, a sama podróż? Ta w konkretne miejsca i ta przez całe życie…

     Garść podpowiedzi, o których nie wspomniałem w tekście

Podróż z lotniska do centrum i z powrotem: Tramwaj T2. Kursuje co parę minut.

Popularne dania: Makaron picci, lazania, makaron w sosie truflowym, kwiaty cukinii.

Miejsca:
lody: Perché no!…,
– kanapki: 
all’Antico Vinaio (bardzo popularne), Lampredotto (Via Val di Lamona, 1r), Sant’Ambrogio Market,
restauracje: San Lorenzo, Cibrèo Ristorante, Ristorante del Fagioli, Mangiafoco Osteria Tartuferia, Trattoria Giovanni, Babae, Podere 39.

Jeśli chcą Państwo skonsultować swój projekt i sprawdzić, jak mogę pomóc – zachęcam do kontaktu.

Potrzebują Państwo konferansjera albo ciekawego programu na event? Szukają Państwo szkolenia z etykiety w biznesie lub wystąpień publicznych? Mam w tym ogromne i wieloletnie doświadczenie. Chętnie podpowiem, co się sprawdzi w Państwa przypadku.

SZYBKI KONTAKT: +48 793 016 916

Proszę skorzystać z formularza:

    Oświadczam, że zapoznał(em/am) się z Polityką Prywatności, dotyczącą przetwarzania danych osobowych i wyrażam dobrowolną i wyraźną zgodę na przetwarzanie przez firmę Wojciech Sebastian Woclaw WSW moich danych osobowych zawartych w formularzu kontaktowym w celu udzielenia odpowiedzi na przesłaną wiadomość.