Wojciech S. Wocław
W zeszłym roku po raz pierwszy odwiedziłem Francję. Kraj, który interesował mnie niemal od zawsze. W dzieciństwie kochałem historie spod znaku płaszcza i szpady, ale przy całej sympatii do trzech muszkieterów wolałem być kardynałem Richelieu. Do udanych zaliczałem te letnie niedziele, w które w telewizji puszczano komedie z Louisem de Funesem. Potem zaczęły się lektury Hugo, Balzaca, Flauberta, Zoli, poezja Verlaine’a i Baudelaire, piosenki Dalidy, Brela, Aznavoura, Dassina… Później jeszcze półtora roku zajęć językowych na filologii francuskiej i postanowienie, że nad Sekwaną chciałbym bywać chociaż raz w roku.
Jeśli zna się polską historię i kulturę, trudno nie znać Francji. Coś tam ciągnęło i Wittlina, i Gombrowicza, i Giedroycia, byle wymienić tylko paru spośród postaci, które wciąż żywo mnie interesują. Wszyscy we Francji albo bywali, albo krócej lub dłużej mieszkali. W samych Francuzach cenię z kolei skłonność do dyskusji, uporządkowanej debaty, kawiarnianego filozofowania. I to, że nie widzą sprzeczności w łączeniu republikanizmu z elegancją i skłonnością do nieco hedonistycznego życia, która ma raczej mało demokratyczne korzenie… Lubię więc podróżować tam, gdzie czuję się jak u siebie.
Mural przedstawiający Witolda Gombrowicza na ścianie budynku sąsiadującego z Willą Alexandrine w Vence (ok. 25 km od Nicei), w której pisarz mieszkał w latach 1964-1969.
Wyjazd do Nicei to była spontaniczna decyzja. Poza paroma ogólnikami tak naprawdę niewiele wiedziałem o tym mieście. W uszach od dawna dźwięczały mi jedynie luksusowo brzmiące nazwy: „Lazurowe Wybrzeże“, „Riwiera Francuska“, „Côte d’Azure“, „Promenade des Anglais“, „Monte Carlo“, „Monaco“, „Saint-Tropez“. W głowie miałem parę obrazów usianego jachtami morza i pięknych zatok. Nic więcej. Były to jednak słowa francuskie i francuskie krajobrazy, a nie zbyt ognista Hiszpania czy przeludniona o tej porze roku Grecja. Brzmiało to wystarczająco przekonująco.
Jadąc do Paryża w 2019 roku postanowiłem nie mieć innego planu niż ten, by wędrować tam, gdzie mnie nogi poniosą. Pomyślałem, że w mieście, do którego jedzie się po raz pierwszy wszystko i tak będzie nowe, pierwsze, fascynujące. Szczególnie, jeśli tym miastem jest stolica Francji. Kiedy z kolei kupiłem bilet do Nicei, przestudiowałem jedynie mapę i postanowiłem, co na pewno chciałbym zobaczyć. Gdy przyszedł czas, spakowałem się i ruszyłem w drogę.
Widok ze wzgórza zamkowego na Promenadę Anglików i Port Lympia.
W ciągu ostatnich lat odbyłem wiele podróży, głównie zawodowych. Najwięcej nauczyły mnie te niemal dookoła świata — do Ameryki Północnej, Australii i Nowej Zelandii, na Bliski Wschód. Bywało, że spędzałem poza domem półtora miesiąca. Nauczyłem się, jak do walizki spakować kilka garniturów, marynarek, koszul, par spodni w taki sposób, aby po wyjęciu były gotowe do założenia. Gdyby ktoś obudził mnie dziś w środku nocy i kazał spakować się na wyjazd, zrobiłbym to w parę kwadransów, byle tylko dostałbym informacje dokąd jadę, na ile i w jakiego typu spotkaniach będę brał udział. O tym, jak się pakować planuję opowiedzieć zresztą w szkoleniu „Jak się ubrać na…“ różne okazje, które na platformie pojawi się za kilka miesięcy.
Kiedy przychodzi do pakowania walizek nie jestem minimalistą. Lubię zabierać ze sobą nieco więcej niż mi potrzeba. Tak, aby być zabezpieczonym na różne potrzeby, okazje, wypadki. Poza tym po prostu lubię elegancko wyglądać. Nie wyobrażam sobie zresztą, żeby w ładnych miejscach — miastach, restauracjach, muzeach, świątyniach wyglądać źle. Pasowałoby to jak kwiatek do kożucha. Bywa, że miejsca nie są zbyt ładne, ale wtedy jednak elegancko i z klasą ubrani ludzie zmieniają je na lepsze. Na świecie nic nie przychodzi jednak bez wysiłku… Motyl, nim rozwinie skrzydła, musi się przecisnąć przez otwór kokonu. Ja, nim rozpocznę pobyt w danym miejscu, musze wyprasować naście swoich koszul, rozwiesić marynarki, rozdysponować wszystko na półkach. Lubię porządek.
Moim wyjazdom patronuje Dionizos z nieco poszerzonym zakresem kompetencji. Podróżuję, by sycić zmysły: wzrok, słuch, dotyk, węch, smak. A więc po pierwsze smak. Przyjemności stołu: lokalne potrawy, wino, alkohole, owoce, słodycze, kawa. Staram się jeść i pić wszystko to, co jest specjalnością danego miejsca. I o ile w Nicei, szczęśliwy, korzystałem z obfitej oferty owoców morza i dobrodziejstwa pachnącego truskawkami i poziomkami różowego wina z doliny Var, o tyle, paradoksalnie, nie spróbowałem słynnej nicejskiej sałatki. Zresztą, nie serwowanej w każdej restauracji… Na jedno ze śniadań wybrałem się za to do małej piekarenki na Starym Mieście (Vielle Ville), gdzie spróbowałem „Pan Bagnat“, czyli kanapki z… sałatką nicejską w środku. Obok pissaladière, czyli tarty z karmelizowaną cebulą i anchois to jedna z najpopularniejszych przekąsek, którą można kupić niemal w każdej brasserie.
Mule marinière z frytkami w słynnej Le Café de Turin przy Placu Garibaldiego, przegrzebki serwowane w restauracji La Langouste w Nicei (fotografia pochodzi z Instagramu restauracji) oraz Pan Bagnat, czyli sałatka nicejska w kanapce.
Prawie nigdy nie jadam śniadań w hotelowych restauracjach. Pandemia koronawirusa dodatkowo pozbawiła ten moment wszelkiej przyjemności. Jem na mieście albo przynoszę z miasta przeróżne smakołyki i wyprawiam wielkie śniadanie w swoim pokoju. Uwielbiam rozpoczynać dzień od ucztowania, koniecznie w towarzystwie herbaty z mlekiem. W końcu jak długo można zadowalać się croissantem, szklaneczką soku pomarańczowego, filiżanką kawy i ewentualnie sadzonym jajkiem? To zestaw, który serwuje niemal każda knajpka. W tym samym czasie można przecież pójść na zakupy w te same miejsca, do których zachodzą Francuzi…
Po drugie, wzrok. Krajobrazy, w poszukiwaniu których albo wspinałem się na nicejskie wzgórze zamkowe, albo wędrowałem gdzieś poza miasto: na Przylądek Ferrat (Cap Ferrat), do Villefrache-sur-Mer albo do Saint-Paul-de-Vence. Brakowało mi w Nicei kawiarń z ogrodami ukrytymi gdzieś w podwórzach kamienic. W samym Krakowie znam takich kilka. Pozwalają uciec na chwilę od gwaru miasta, kiedy spacerowanie albo zwiedzanie staje się chwilowo zbyt uciążliwe. Na nicejskim starym mieście albo w sąsiedniej dzielnicy Jean Médecin kawiarniany ogródek to część ulicy, która kroczy przed siebie, pomimo że my sami próbujemy na chwilę się zatrzymać.
Widok z ulokowanego na wzgórzu miasteczka Saint-Paul-de-Vence oraz na zatokę przy Villefranche-sur-Mer.
Miasta cieszą wzrok czym innym: architekturą, ciekawymi detalami budynków, czarującymi wnętrzami muzeów. Nicea to bilet w podróż do belle époque. W XIX wieku ściągała tu między innymi brytyjska arystokracja, na czele z królową Wiktorią, która dla siebie i swojego wynajmowała 70 pokoi w specjalnie zbudowanym dla niej hotelu Regina. Wśród gości były koronowane głowy innych europejskich państw, ludzie zamożni, artyści. Południe Francji spełniało obietnicę ciepłej, bezśnieżnej zimy, dawało gwarancję dobrego towarzystwa i rozrywki.
Wejście do hotelu Negresco. Niżej pomnik królowej Wiktorii na skrzyżowaniu Boulevard de Cimiez i Avenue Reine Victoria, a w tle budynek hotelu Regina.
Jednym z przykładów arystokratycznej willi z czasów belle époque jest budynek, w którym znajduje się dziś Muzeum Masséna. Parter przedstawia oryginalne wnętrza z przełomu XIX i XX wieku: hall, jadalnię, salon, palarnię. Wyższe piętra to z kolei przestrzeń muzealna, w której znajduje się mnóstwo przedmiotów z epoki: od obrazów i rzeźb, przez suknie i biżuterię, po gazety i plakaty. Do najcenniejszych pamiątek należą te po Napoleonie i Józefie. W Musée Massén widziałem między inny pierwszą maskę pośmiertną Bonapartego oraz jego kamizelkę, którą nosił na wyspie św. Heleny.
W zupełnie inną podróż zaprasza Muzeum Matissa. Minimalistyczna architektura wnętrz podziemi, od których zaczyna się zwiedzanie i przytłumione światło skierowane na rzeźby i obrazy zamiast do ludzi, do towarzystwa, jak to było w gościnie u Masséna, kierujd do wnętrza wyobraźni artysty. Tak sobie myślę, niemal tydzień po wizycie w tym miejscu, że było w tym doświadczeniu coś intymnego.
Obrazy „Tahiti I“ (Nicea, 1935) oraz “Nu bleu IV“ (Nicea, 1952).
Muzeum Mattisea znajduje się w dzielnicy Cimiez, dziś bodaj najbardziej luksusowej części Nicei. W czasach Starożytnego Rzymu było to osobne miasto. Spacer z centrum w te strony zajmuje około godziny. Ostatni etap to mała wspinaczka, którą w sierpniowej temperaturze najlepiej pokonywać bardzo dostojnym krokiem. Zmęczony nieco już miałem wracać do hotelu, gdy odkryłem na mapie franciszkański klasztor i ogrody. Parę minut później doświadczałem prawdziwych rozkoszy.
Schody prowadzącego do franciszkańskiego klasztoru w Cimiez i fragmenty przyklasztornego ogrodu.
Ogrody to połączenie natury i kultury. Natura to doświadczenie fizyczne: zapach kwiatów, dotyk chropowatej kory drzew, kamieni gładkich i twardych albo delikatnie kłujących dłoń krzewów, to muskająca po szyi gałązka bluszczu, cień i powiewy wiatru, przynoszące wytchnienie i odpoczynek, odgłosy cykad tak głośne, że aż trudno uwierzyć, że są owadami, a nie przynajmniej skrzatami wyposażonymi w jakieś specjalne instrumenty. Kultura to zewnętrzna forma: lata zabiegów, przycinania roślin, koszenia trawy, sadzenia, plewienia, nasadzania pnączy w taki sposób, by oplatały ściany i kolumienki, pracy fizycznej i umysłowej, rozmyślań, planów, projektów… Im większa harmonia panuje pomiędzy tymi dwoma elementami, tym ogród jest piękniejszy i tym większą przyjemność sprawia przebywanie w nim. Tej harmonii pomiędzy naturą a kulturą szukam zresztą na co dzień. W tej samej mierze wyraża ją uszyty z wełny garnitur, jedwabny krawat, wykonana z naturalnego drewna i skóry deska rozdzielcza w samochodzie, ręcznie wykonany w hucie szkła kieliszek, w końcu danie w restauracji – połączenie najlepszych składników z maestrią i wyobraźnią mistrza.
Widok z ogrodu przy franciszkańskim klasztorze w Cimiez, ogród przy Muzeum Masséna (w tle Hotel Negresco) i widok z ogrodów przy willi baronowej Ephrussi de Rothschild (w kierunku Nicei).
Tak więc karmię kolejne zmysły: węch, dotyk, słuch. Ten ostatni również rozmowami. Nic chyba nie sprawia mi tyle przyjemności, co dobre rozmowy przy dobrze zastawionym stole. Dobrze, a więc nie tylko suto, ale i ładnie. Uwielbiam wymianę myśli, mieszających się w powietrzu z zapachem potraw i wina, papierosów i cygar, kocham to następowanie po sobie kolejnych etapów uczty – przystawki po aperitifie, serów po daniu głównym, cygara po deserze, osobistych refleksji po relacjach z minionego dnia, zwierzeń po początkowych small talkach. Rzecz rozkosznie niezmienna jak to, że środa następuje po wtorku, a czerwiec po maju.
W ciągu kolejnych dni pobytu w Nicei odkryłem, że jem stosunkowo niedużo, a na pewno mniej niż w Polsce. Rano śniadanie, coś małego w ciągu dnia i kolacja wieczorem. Zapewne miała na to wpływ i upalna pogoda, której nie jestem miłośnikiem, i fakt, że nie pracowałem w takim sensie, w jakim pracuję na ogół. A potem pomyślałem, że nie odczuwam głodu tak, jak na co dzień, bo tu sycę go czymś jeszcze i w inny sposób. Kto wie, może to prawdziwy czar diety śródziemnomorskiej…
Chwila na kawę i cygaro w Saint-Paul-de-Vence.
Jak podróżuję?
Któregoś dnia zapaliłem w jednej z kawiarni cygaro. Jego zapach wywołał zachwyty sąsiadów, pary Francuzów w średnim wieku, które rozpoczęły dyskusję na temat mnogości określeń zapachów w języku francuskim. Jest i l’odeur, i la parfum, i l’arôme, i la senteur… Przypomniało mi to o komentarzach, które usłyszałem, gdy paliłem cygaro w Rottenburgu nad Neckarem w Niemczech. Moich sąsiadów musiał drażnić albo jego niemiły zapach, albo mój wiek do cygara w ogóle nieprzystający. Miałem wtedy 18 lat, a cygaro, które paliłem musiało być mocno przesuszone, kupione w jakiejś trafice, w której humidor pełnił wyłącznie funkcję wizerunkową, a nie użytkową. Stąd efekt. Gdybym wtedy wiedział o tym wszystkim, o czym wiem dziś. Gdybym dziś miał tę wiedzę, z której będę korzystać za 20 lat… Uderzyło mnie, że już wtedy szukałem rzeczy, w których dziś odnajduje przyjemność. Snobizm? Wierzę, że intuicja, która dobrze podpowiada, co dla nas jest dobre… A snobizm? Jak mawiał Jerzy Waldorff, bez niego postęp na świecie byłby niemożliwy!
Nie mam wątpliwości, że warto ufać intuicji również na wakacyjnych szlakach. Podróżować bez pośpiechu. Bez listy zadań do wykonania. Ta lista jest zbyt długa na co dzień. Bez przymusu zobaczenia wszystkiego, co „powinno się“ zobaczyć. Jeśli już coś oglądam, to poświęcam temu dużo uwagi, doświadczam powoli. Zdrowo i smacznie jest w końcu nie jeść zbyt szybko, przegryźć kęs kilkanaście razy zanim się go przełknie. Szukam harmonii pomiędzy naturą a kulturą, przyrodą a zabytkami, lasem a miastem. Lubię miejsca, które mają to wszystko, dlatego nie dałbym się zamknąć w getcie all inclusive pomiędzy ścianą balkonów a basenem. Szukając piękna w miejscach, do których podróżuję, staram się choć w części oddawać im je – strojem, odwiedzaniem miejsc, które uosabiają to, co ważna dla autochtonów, próbowaniem tego, co lokalne.
Tyle naraz świata ze wszystkich stron świata
[…]
Na chwilę tu jestem i tylko na chwilę:
co dalsze, przeoczę, a resztę pomylę.
(W. Szymborska, „Urodziny“)
Ale mogę tu być… Zanurzony głęboko w tym wszystkim, obecny, zmysłowy, szczęśliwy.
Widok z ogrodów przy willi baronowej Ephrussi de Rothschild (w kierunku Monaco).